poniedziałek, 30 marca 2020

Ucieczka Naukowca — Krzysztof Dmowski


Autor: Krzysztof Dmowski


W formie opowiadania przedstawiłem jeden z wątków powieści „Taniec z ogniem na beczce prochu”.


Wokół zapadał zmierzch kończący kolejny dzień, a na niebie rysował się Krzyż Południa, mrok przyniósł chłód.

Otrząsnął kurz z ubrania i stanął na nogach. Chwiał się jeszcze przez chwilę, zupełnie nie rozumiejąc sytuacji. Całą jego postać pokrywał pył, Przeciągnął dłonią po bujnych, jasnych, długich włosach, które sterczały we wszystkich kierunkach. Z przerażeniem wymalowanym na twarzy ogarnął szczątki swojego laboratorium.

Tak właśnie i dziś… zdążył tylko zamknąć drzwi swojego laboratorium i przejść kilka kroków ulicą, kiedy niesamowita siła ogromnego wybuchu rzuciła go na drogę. Alfred zdążył nakryć głowę dłońmi, gdy różne przedmioty wyposażenia jego pracowni, zaczęły spadać wokół niego.

Alfred był niezwykle pojętnym mężczyzna, urody raczej przeciętnej, należący do śmietanki towarzyskiej Sydney, od zawsze parał się odkryciami naukowymi. Nigdy jednak nie rozmawiał o swoich naukowych odkryciach, nazywając je jedynie: hobby. Ten roztargniony naukowiec wykładał na uniwersytecie w Sydney i często stawał się świadkiem lub bohaterem niezwykłych wydarzeń w swoim życiu. Mógłbyś powiedzieć, że stale towarzyszył mu pech, a jednak w rzeczywistości ktoś bacznie go pilnował i wciąż tworzył sytuacje, w których naukowiec się znajdował. Tak zaplanowane działanie oczywiście miało na celu odciąganie Alfreda od dokończenia pewnych eksperymentów, które mogły wpłynąć na losy ludzkości.

Całe zdarzenie trwało zaledwie kilka sekund, ale jak zawsze w podobnych okolicznościach odnosimy wrażenie, że czas zwolnił swego biegu i sekundy zmieniają się w minuty, zaś minuty stają się godzinami. Oczywiście owe wrażenie jest jedynie wyobrażeniem, bo czas nadal biegnie po swojemu.

Gdzieś za rogiem rozległ się tętent końskich kopyt, a po chwili zza rogu wyłoniła się dorożka, którą jakby koń poniósł, pędziła na łeb na szyję, w kierunku Alfreda. Woźnica jednak doskonale panował tak nad koniem jak i nad pojazdem i gwałtownie wyhamował obok naukowca, który nie do końca rozumiał, co się właściwe zdarzyło.

— Alfredzie! — zwołała młoda kobieta z kozła. — Wsiadaj! Nie ma czasu do stracenia!

Alfred nie zważając na ból potłuczonego ciała, w kilku susach, znalazł się na siedzeniu dorożki. Gdy tylko jego stopy stanęły na stopniu, koń smagnięty batem ruszył z kopyta. Naukowiec nadal jeszcze oszołomiony zdarzeniem spoglądał na drobną sylwetkę swojej uroczej, czarnowłosej asystentki. Szczupła, sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, charakteryzowała się niebywałą urodą i może ktoś inny zastanowiłby się nad tym, ale Alfreda zbyt pochłaniała otaczająca, go rzeczywistość, aby zwracać uwagę na tego typu drobnostki. Odwzajemnił spojrzenie brązowych oczu, a potem spoglądał na profil Patrycji. Okrągła twarz zasłonięta długimi włosami, symetrycznie rozstawione oczy, wysokie czoło, brwi rysujące się łukiem na oczyma, mały lekko zadarty nosek i kształtne niezbyt wydatne usta stały się dla niego widokiem sprawiającym mu największą przyjemność.

— O co chodzi Patrycjo? — spytał rozkojarzony.

Wiatr rozwiewał włosy, a odgłos kopyt niósł się głośnym echem po ulicach uśpionego miasta.

— Odkryłeś TO! — zawołała dziewczyna. — Zaś ONI się o tym dowiedzieli. Musisz szybko, jak najdalej stąd uchodzić.

— Uciekniesz ze mną?

— Oczywiście! — Patrycja rzuciła naukowcowi wesołe spojrzenie, a następnie smagnęła konia lejcami.

Alfred przytulił się do dziewczyny, w której podkochiwał się od dawna. Przytuleni do siebie opuścili miasto, lecz w ciemnościach musieli zwolnić.

— Dokąd się udajemy? — zapytał w końcu Alfred.

— Przez kilka dni przeczekamy nad morzem w domku, który otrzymałam w spuściźnie po krewnym. A tam na miejscu ustalimy, co zrobimy dalej.

— Dlaczego ktoś chciałby mnie zabić? Powodując wybuch zniszczyli moje dzieło, notatki, całe laboratorium.

— Wszystko nadal jest w twojej głowie! Twoją głowę zamierzali zniszczyć przede wszystkim. Póki żyjesz jesteś dla nich zagrożeniem, bo w każdym miejscu możesz kontynuować swoje badania. Miałeś ogromny fart, że zdążyłeś opuścić laboratorium. Bezczelni! Nie ukrywali zamiaru zlikwidowania ciebie, a mnie uprowadzili dziś po południu i przetrzymywali poza miastem, bo miałeś zginąć tylko ty. Zostawili ze mną dwóch strażników, z którymi poradziłam sobie bez najmniejszego problemu, potem związałam ich, ukradłam powóz i ruszyłam tobie na ratunek. Odległość jednak odebrała mi możliwość przybycia przed czasem.

— Cieszę się z tego, że mam tak wszechstronnie utalentowaną asystentkę!

— Masz ogromną wiedzę, która nie powinna się marnować.

Nagle nocną ciszę przeszył huk wystrzału, koń zarżał żałośnie i padł martwy na drogę. Patrycja błyskawicznie pociągnęła Alfreda za sobą i dała nura w skrub. Odezwały się kolejne wystrzały, a kule podziurawiły oparcie siedzenia ich pojazdu, gdy pasażerowie znajdowali się już poza wehikułem. Patrycja i Alfred kucnęli przyczajeni w skrubie.

Alfred nieprzywykły do podobnych zdarzeń, zupełnie nie wiedział, co dalej powinien zrobić. Natomiast Patrycja odnalazła się w swoim żywiole, zawsze lubiła, gdy coś się działo. Szczelnie zakryła marynarką białą koszulę Alfreda, a następnie zrzuciła niewygodną suknię i wówczas Alfred dostrzegł jej gotowość na podobne zdarzenie, bowiem nosiła pod suknią niezwykle obcisły strój w kolorze czarnym. Była noc, ale Alfred posiadał idealny wzrok i z tak niewielkiej odległości w księżycowej poświacie potrafił wszystko dostrzec, a czego nie widział domyślał się.

Patrycja opuszczając powóz zdążyła z niego zabrać ciężką torbę. Obecnie wydobyła z niej pas zaopatrzony w rząd nabojów oraz dwa ciężkie rewolwery, zaś w dłoni ściskała karabin myśliwski. Ktoś urodzony w innym kraju mógłby nie zrozumieć tej przezorności rodziców, którzy mieszkając w Australii, od najmłodszych lat uczyli swoje dzieci, jak należy zachowywać się w buszu, jak radzić sobie z insektami, czy co należy zrobić po ukąszeniu węża. Rodzice Patrycji postarali się zatem, aby ich córka, pomimo edukacji i etykiety, potrafiła również poradzić sobie w życiu na tym trudnym kontynencie.

Patrycja nie oddała rewolweru Alfredowi, gdyż wiedziała dobrze, że Alfred on nie tylko nie potrafi się nim posługiwać, ale też jest wielkim przeciwnikiem zabijania. Ponownie kucnęła i bacznie rozglądając się nasłuchiwała, wciąż wzrokiem lustrując bacznie okolicę. Napastnik musiał ukrywać się niedaleko i nie potrafiła ustalić, czy będzie on jeden, czy więcej. Musieli przede wszystkim odejść z tego miejsca, bo pozostawanie tutaj gwarantowało śmierć. Nie mogła wiedzieć, czy przeciwnicy ich słyszeli, ale wyrażała przekonanie, że z całą pewnością zapragną stwierdzić, czy ich strzały dosięgły celu.

Patrycja przez cały czas zachowywała zimną krew, jak na córkę australijskich pionierów przystało. Najciszej, jak potrafiła, przeprowadzała całą akcję. Teraz w ciągu najbliższych minut oczekiwała ruchu wroga. Jeżeli są zawodowcami, wówczas zachowają zupełną ciszę, jednak nie liczyła na ich doświadczenie, bo gdyby zaliczali się do doświadczonych wówczas pod byle pozorem zatrzymaliby powóz i z odległości kilku metrów oddaliby precyzyjne strzały pozbawiając życia pasażerów dorożki.

Dziewczyna nie pomyliła się. Wyraźnie usłyszała kroki dwóch mężczyzn, a w chwilę później wiatr przyniósł przykry zapach. Już wiedziała z kim ma do czynienia. Doświadczony traper zawsze podchodzi pod wiatr, żeby przeciwnik go nie wyczuł, natomiast ci dwaj okazali się najzwyklejszymi łotrami z rynsztoka, zapewne wynajętymi do wykonania tego zadania. Zleceniodawca wynajmował takich pracowników, których po wykonaniu zadania mógł bez żalu usunąć, gdy już nie są potrzebni, byle tylko zachować tajemnicę.

Napastnicy podchodzili coraz bliżej, a z każdą chwilą ich kroki stawały się głośniejsze, ale ciemność nocy uniemożliwiała zobaczenie przeciwnika na odległość. Patrycja odłożyła karabin i z rewolwerem w dłoni gotowa do strzału oczekiwała pojawiania się napastników.

Wokół na ich szczęście i nieszczęście, przez gęste konary drzew, nie przebijało się nawet światło księżyca. Patrycja wpatrywała się w ciemność, aż wreszcie oddała strzał, bardziej wiedziona instynktem, niż wierząc własnym oczom. Rozległo się głuche uderzenie ciężaru ciała bezwładnie opadającego na drogę. Jednocześnie w tym samym czasie drugi napastnik głośno szurając stopami odskoczył na bok i wystrzelił na ślepo. Kula głośno świsnęła nad głowami skrywających się w skrubie Patrycji i Alfreda. Oboje natychmiast padli na ziemię, co zupełnie uniemożliwiło obserwację. Wokół panowała niczym niezmącona cisza i stała się ona chyba najskrytszym przeciwnikiem obojga uciekinierów. Gęste zarośla uniemożliwiały działanie, nie pozwalały niczego dostrzec, a najmniejszy ruch powodował głośny hałas.

Patrycja wolno wykonując delikatne ruchy, powróciła do poprzedniej pozycji. Wreszcie powoli zdjęła z nogi prawy but, w prawej dłoni pewnie ściskała rewolwer, a następnie bacznie patrząc w miejsce, gdzie jeszcze niedawno przebywał napastnik, lewą dłonią rzuciła but o kilka metrów w bok. I wszystko poszło tak jak tego się spodziewała. But z hałasem upadł nieopodal, a w tym czasie napastnik bez zastanowienia oddał strzał w to miejsce. Ogień z lufy rewolweru napastnika zdradził jego położenie. Patrycja natychmiast oddała dwa strzały w miejsce gdzie według jej spostrzeżenia przebywał napastnik. W tym samym momencie dał się słyszeć jęk trafionego mężczyzny.

Przez długą chwilę nasłuchiwali, ale wokół panowała jedynie cisza przerwana czasem przez szum drzew i jękami trafionego mężczyzny. Wreszcie Patrycja wstała, dłonią powstrzymując Alfreda, żeby jeszcze pozostał na miejscu. Jak tylko najciszej potrafiła, przemieszczała się do miejsca, gdzie upadł but, bowiem skrub kaleczył bosą stopę. But odnalazła po kilku kolejnych minutach i nałożyła go, aby dalej nie ranić stopy, a następnie wolno i czujnie nasłuchując ruszyła w stronę drogi. Do jej uszu dochodziły jedynie jęki rannego. Bez pośpiechu, cicho zbliżyła się do powozu podążając za głosami rannego. W blasku księżyca sylwetka rannego rysowała się cień kładąc na drodze. Dziewczyna kucnęła przy leżącym mężczyźnie.

— Kto cię wynajął? — zapytała pochylając się nad rannym.

— Pomórz mi! — szepnął błagalnie.

U umyśle dziewczyny zrodziła się dziwna myśl. Napastnik, który przed chwilą bez najmniejszych skrupułów zamierzał ją zabić, a tu leżąc ranny błaga o pomoc! Zamierzała jednak dowiedzieć się czegoś, zanim podejmie decyzję.

— Kto cię wynajął? — ponowiła pytanie.

— Nie chcę umierać! — błagał. — Obiecaj!

— Obiecuję, że ci pomogę…— złożyła obietnicę Patrycja.

— Wynajął nas mężczyzna w kapturze…

— Mów dalej! — zachęcała.

— Moi kumple zostali rozstawieni po dwóch na drogach wylotowych z miasta. Otrzymaliśmy zadanie powstrzymać dwoje ludzi opuszczających miasto. Czarnowłosą, szczupłą kobietę o wyglądzie szlachcianki i wysokiego mężczyznę o jasnych, długich włosach.

Patrycja zacisnęła dłoń na rękojeści. Obiecała pomóc rannemu, zatem jednym tylko strzałem uwolniła go od wszelkich trosk tego świata. Dla wielu osób odebranie życia drugiemu człowiekowi jest przekroczeniem pewnej granicy, której potem nie można już cofnąć, ale dla kogoś, kto znalazł się chociażby raz w niebezpieczeństwie, ratunek własnego życia staje się priorytetem i odebranie życia komuś, kto tego samego chciał dokonać, nie jest żadną granicą, gdyż życie jest wartością najwyższą, ale jeżeli ktoś inny chce je odebrać drugiej osobie, sam na nie, nie zasługuje, więc odebranie mu życia, wbrew wszelkim ideologiom, jest tylko oddaniem mu przysługi — w taki sposób rozumowała Patrycja. Wszelkie odwołania do etyki na tym poziomie, mijały się z sensem istnienia. Tego sposobu myślenia nie zrozumie nikt, kto tego wcześniej nie doświadczył.

— Alfred! — zawołała Patrycja. — Już po wszystkim. Oni muszą tu gdzieś mieć konie.

Alfred głośno hałasując wyszedł na drogę.

— Musimy ukryć ciała, bo za kilka godzin będzie świt — komenderowała dziewczyna. — Jeżeli zobaczą zabitych na drodze, będą przekonani, że właśnie tędy jechaliśmy. A jednocześnie mogą nas oskarżyć o zabójstwo i wówczas będzie ścigać nas również policja.

— Jesteś taka zaradna… — rzekł Alfred pełen podziwu dla dziewczyny.

Zapewne podziwiałby ją również wtedy, gdyby nie cechowały ją tak zorganizowane działania. Patrycja w salonach błyszczała elokwencją i sposobem bycia. I choć może nie uchodziła za klasyczną piękność na salonach, w oczach Alfreda stała się najpiękniejsza na całym świecie.

Alfred zaś uchodził za przystojnego mężczyznę, nieco roztargnionego, choć zadbanego. Mierzył sobie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i na salonach wzbudzał zawsze ogólne zainteresowanie swoim darem przemawiania w sposób ciekawy i interesujący. Alfred imponował Patrycji, gdyż robił na niej wrażenie nie tylko jako naukowiec, ale lubiła jego żarty i dowcipy. Wcale nie przeszkadzał jej brak zaradności tego mężczyzny, bo gotowa była o niego troszczyć się niczym matka swoim dzieckiem, a taka możliwość niezwykle jej imponowała. Rzeczywistość jednak mieniła się w zupełnie innych barwach.

— Spieszmy się! — ponaglała Patrycja.

Wspólnie przenieśli oba ciała w skrub. Następnie zabrali się za usunięcie powozu z drogi i schowali go w pierwszych zaroślach. Wreszcie podążając za odgłosami parsknięć odnaleźli konie napastników. Z ich pomocą ściągnęli z drogi zastrzelonego konia, używając do tego uprzęży wehikułu.

Właśnie noc zaczynała szarzeć. Patrycja postanowiła na wszelki wypadek ucharakteryzować Alfreda, żeby jego jasne, potargane, długie włosy nie wzbudzały zainteresowania, zabraną z powozu czarną wstążką okręciła jego głowę i nakazała mu nałożyć kapelusz. Dzięki temu z daleka wyglądał na czarnowłosego mężczyznę. Swoje włosy spięła z tyłu głowy, nałożyła płaszcz i kapelusz jednego z zastrzelonych bandytów. Z początku trudno miała przyzwyczaić się do smrodu bijącego z ubrania, ale po jakimś czasie przestała zwracać uwagę na zapach. Liczyła się tylko ucieczka. Alfred nie potrafił dostrzec nic dziwnego w zachowaniu dziewczyny, która pozować mogła na zawodowego zabijakę.

— Mamy do przejechania co najmniej dziesięć mil — oświadczyła pakując suknie i inne rzeczy do juków. — Chatka nad morzem jest odpowiednio zaopatrzona do przetrwania przez tydzień, w tej chwili nie możemy tracić czasu na posiłek.

— Jestem przy tobie nikim…

Wsiedli na konie i ruszyli przed siebie.

— Alfredzie… — odezwała się Patrycja dopiero po dłuższej chwil milczenia. — Posiadasz wielki talent, którego nie kupisz za żadne pieniądze…

— Ale nie potrafię sobie poradzić w życiu. Ty zawsze wiesz co należy robić, a dziś dwa razy uratowałaś moje życie.

— Bo jedni ludzie są mądrzy, tworzą coś, wymyślają, przeprowadzają badania naukowe, a inni żyją, żeby się nimi opiekować.

Patrycja posłała Alfredowi wesoły uśmiech.

Jechali przez cały dzień unikając dróg i otwartych przestrzeni i choć głód doskwierał obojgu, ale woleli nie ryzykować żadnego postoju. Wędrowali bardzo wolno przez busz i dopiero wieczorem dotarli na miejsce, a przez całą drogę nikt nie zwracał na nich uwagi. Nie dostrzegli tego, że są śledzeni, od początku swojej drogi. Grupa dwudziestu jeźdźców podążała ich śladem. Jeźdźcy należeli do najgorszej zbieraniny zbirów, każdy z nich nosił na sobie ubranie najlepsze jakie tej nocy udało się ukraść, ściągając je nawet z jeszcze ciepłego ciała konającego lub zabitego właściciela. Każdy z nich dzierżył w dłoniach nowoczesny karabin myśliwski, prezent od zakapturzonych zleceniodawców reprezentujących Syndykat Skrybów.

Tymczasem Patrycja i Alfred dotarli do chatki i rozgościli się w niej. Wyczerpani po całym dniu jazdy wierzchem zapragnęli odpocząć i coś zjeść. Patrycja natychmiast przygotowała posiłek, jednocześnie wciąż jak niańka pilnowała roztargnionego Alfreda, żeby czegoś nie zrobił. Alfred pozbawiony opieki w przeciągu kwadransa pakował się w kłopoty co najmniej kilka razy, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z obecnej sytuacji, ni też z panującego zagrożenia.

Z apetytem zjedli smaczny posiłek i natychmiast udali się na spoczynek. Nawet brak poczucia bezpieczeństwa, sprawił, że po całym dniu jazdy konnej, nie potrafili trzymać warty. Obojgu mocno udzieliło się zmęczenie.

— Mam dziwne przeczucie, że ten dom nie jest bezpieczny — oświadczyła Patrycja. — Dlatego z rana wyruszymy do mojego przyjaciela, na którego pomoc mogę zawsze liczyć. Jest on człowiekiem honoru i godnym zaufania towarzyszem.

Obudziło ich słońce wdzierające się przez okna. Po szybkiej toalecie zjedli pożywne śniadanie, a potem Patrycja ponownie ucharakteryzowała swojego towarzysza. Alfred został ubrany jak prosty wieśniak. Głowę jego ponownie Patrycja okręciła czarną chustą, zaś sama nałożyła prostą suknię i żakiet, a w ten sposób wyglądała jak wielka dama, przy chłopie. Musieli improwizować, żeby wyjść cało z tej sytuacji.

— Niedaleko stąd mieszka mój znajomy, który nas zabierze stąd swoim żaglowcem — powiedziała dziewczyna.

— Jak zamierzasz zapłacić za podróż? Nie posiadamy zbyt wiele.

— Poradzimy sobie, mam coś, co na początek wystarczy — odrzekła wskazując sakiewkę przy pasie.

Ponownie zajęli miejsca w siodłach i ruszyli w drogę nadal unikając wszelkich dróg.

— Dokąd się udamy? — zafrasował się Alfred. — Ja nigdy nie pracowałem fizycznie.

— Mam coś, co zobowiązałam się dostarczyć do Edenu — odrzekła Patrycja. — Jeżeli uda się tam dotrzeć, wtedy ci z Edenu sami zaproponują nam najlepsze warunki.

— Nie rozumiem — zagadnął Alfred spoglądając na dziewczynę.

— Kilka tygodni temu odbyłam podróż na stary kontynent — wspomniała Patrycja. — Tam spotkałam dawnego znajomego, który poprosił mnie o doręczenie w sposobnym czasie, tego obiektu do Edenu…

I tak Patrycja zrelacjonowała swojemu towarzyszowi przebieg rozmowy, oraz opowiedziała, że ten obiekt, którego działania nie poznała, ma wielką wartość dla Edenu.

W kilka godzin później dotarli do samotnej, pełnej przepychu posiadłości. Patrycja zostawiła Alfreda na podwórzu, a sama znikła za drzwiami. W tym czasie Alfred cieszył się widokami. Spoglądał na duży jacht łagodnie kiwający się na fali przy drewnianym pomoście, a potem przechadzał się po owocowym sadzie obok domu.

W kwadrans później Patrycja wyszła na podwórze w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku, ubranego w marynarski strój. Za nimi podążało czterech marynarzy. Po szybkiej prezentacji udali się w stronę jachtu.

Sprawnie poleciały w górę gaflowe żagle, na obu masztach szkunera. Zanim odbili od brzegu zostało postawione także pozostałe ożaglowanie. Szkuner łapiąc wiatr w żagle, niczym koń dźgnięty ostrogą, ruszył na pełne morze.

Patrycja i Alfred źle znosili morską żeglugę na rozkołysanym morzu.

Do wieczora żegluga mijała w przyjaznej atmosferze. Tragedia rozegrała się dopiero, gdy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi. Właściciel jachtu właśnie schodził pod pokład, gdy huknął strzał, a jego ciało siłą odrzutu wyleciało na dek. Marynarze sięgnęli po pukawki. Patrycja podała Alfredowi jeden ze swoich rewolwerów. Alfred dobrze zdawał sobie sprawę, że w obecnej chwili jego ideologie niczego nie zmienią i zostanie zastrzelony, jeżeli nie będzie walczył.

W mgnieniu oka na pokład wyległo z luku pięciu napastników, następnych pięciu wspięło się po bakburcie, a kolejnych pięciu po sterburcie. Rewolwery po obu stronach plunęły ogniem, a pokład spłynął krwią. Patrycja szybko opróżniła swój bębenek, kładąc trupem wroga przy każdym wystrzale i właśnie nabijała rewolwer po raz wtóry.

Sternik zginął pierwszy po swoim szefie. Ale trzech marynarzy dzielnie stawiało opór przeważającej liczbie wrogów, do chwili aż wrogowie zaszli ich od tyłu. Ostatni marynarz na baku bronił się dzielnie, ale napastnicy ukryli się za ładunkami umieszczonymi na pokładzie.

— Alfredzie spuść na wodę łódź z żaglem! — zawołała dziewczyna. — Sami nie damy rady poprowadzić szkunera!

Alfred posłusznie ruszył wykonać zadanie. Długi czas motał się ze spuszczeniem dużej łodzi na drewnianych żurawiach, w końcu łódź z pluskiem opadła na falę. W tym czasie zginął ostatni z marynarzy. Wówczas Patrycja nabiła po raz kolejny oba rewolwery. Wstała i ruszyła przed siebie…

☆☆☆

Dalsze losy bohaterów znajdują swoje wyjaśnienie w powieści Krzysztofa Dmowskiego: Taniec z ogniem na beczce prochu.


Krzysztof Dmowski

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz